Yakuza, czyli japońska alternatywa dla graczy
Wszystko zaczęło się 12 lat temu, gdy w Japonii wyszła pierwsza odsłona gry, która w krótkim czasie zyskała status kultowej. Przez lata od premiery ci, którzy nie znali japońskiego, słyszeli tylko nagminne porównania do GTA i wieczne wychwalanie pod niebiosa systemu walk.
Wydawało się, że magia tego tytułu dla przeciętnego gracza pozostanie na zawsze wielką tajemnicą. Zmieniło się to jednak kilka tygodni temu, dzięi premierze Yakuzy 0 na Zachodzie, w tym w naszym kraju.
0 to prequel, który wyszedł u nas 2 lata po premierze w Japonii. Tam twórcy gry zdążyli już w międzyczasie wydać kolejną odsłonę tytułu z numerkiem 6 na końcu – ta ma doczekać się swoją premiery w Europie w przyszłym roku.
Yakuza to półotwarty świat gry, który opowiada historię japońskich gangsterów. Najbardziej wyróżnia go na tle innych tego typu tytułów oryginalny system walki. Yakuza to bijatyka. Pistoletów w niej nie uświadczymy, za to znajdziemy szalenie przesadzone ataki i combosy, dużo krwi i dziwaczny arsenał postaci. Bo chociaż zachwyt nad walkami jest zrozumiały, to prawdziwa magia Yakuzy tkwi w pobocznych misjach. Żadna inna gra nie jest w stanie pomieszać poważnej tematyki, jaką jest walka wewnątrz japońskiej mafii z dziwacznym humorem i historyjkami, w których naszym celem jest odblokowanie maszynki z magazynami porno.
Yakuza jest jedną z najbardziej specyficznych gier, w jakie grałem. Pierwsze godziny w „zerze” spędziłem niezdecydowany, czy bardzo mnie ten tytuł nudzi, czy tylko trochę. Jednak odkrywając kolejne poboczne postaci, moje zainteresowanie rosło. W ostatecznym rozrachunku główna historia nie ma żadnego znaczenia. Liczą się tylko te setki małych wydarzeń, na które możemy natknąć się w trakcie grania. Udawanie producenta telewizyjnego, kręcenia teledysku z zombiakami i królem popu, czy pomaganie prostytutce w byciu dominatrix – „Yakuza 0” nie jest podobna do żadnego tytułu i jest w niej coś magicznego. Ja się uzależniłem.
Published February 24, 2017.