Jak się zmieniała branża muzyczna w 2017
2017 rok był bardzo dziwny dla rynku muzycznego. Z jednej strony obserwowaliśmy naturalny rozwój pewnych trendów (np. dalszą ekspansję streamingu), z drugiej – w branżę uderzyły nieoczekiwane zdarzenia, które mogą – choć niestety nie muszą – zmienić sprawy na lepsze (np. akcja #metoo). Postanowiłem wybrać kilka z tych zjawisk i poświęcić im uwagę – czy są to największe lub najbardziej wpływowe fenomeny, trudno stwierdzić. Z pewnością oddziaływują na przyszłość branży i tym się głównie kierowałem.
#metoo
Na paskudnej fali, którą podniosła sprawa Harvey’a Weinsteina, pojawiły się także muzyczne łodzie. Jednym z najgłośniejszych przypadków był Matt Mondanile, znany z zespołu Real Estate i projektu Ducktails. Nie był to przypadek tak odrażający, jak hollywoodzkiego producenta, ale creepiastość i niestosowność (a często wręcz próby gwałtu) opisywane przez ofiary artysty zasługiwały na publiczne napiętnowanie. Takich przypadków jest z pewnością dużo więcej i #metoo nie dotarła jeszcze z pełną siłą do branży muzycznej. Ostatnie listy otwarte kobiet ze szwedzkiej i australijskiej sceny muzycznej pokazują, że w 2018 roku możemy spodziewać się nasilenia oskarżeń. Całkiem niedawno jedna z bardzo wpływowych postaci świata hip-hopu – Russel Simmons – został oskarżony o gwałt przez 4 kobiety i zapowiada się, że to dopiero początek. Problem molestowania seksualnego w branży muzycznej to trudny i złożony temat, na który sama branża nie do końca potrafi reagować. Jesse Lacey z Brand New co prawda przeprosił za swoje “zachowanie w przeszłości”, ale sam sposób, w jaki postępował z nastolatkami jest wybitnie niepokojący i dobrze, że branża jakoś zareagowała. Podobnie było z wydarzeniem z pierwszej połowy roku, kiedy wyszły na jaw godne potępienia sprawki Bena Hopkinsa z PWR BTTM. W tych wypadkach branża potrafiła zdystansować się od oskarżonych (szczególnie, że sami się przyznali), z drugiej strony – 2017 to kolejny rok, kiedy wychodzą na jaw nowe fakty dotyczące R. Kelly’ego – tym razem to prowadzenie seksualnej sekty – i nikt z tym nic nie robi. Przeciwnicy akcji mówią o “polowaniu na czarownice”, ale powiedzmy szczerze – w branży rozrywkowej, szczególnie w relacjach władzy (czy to na poziomie samej branży, czy na linii fani-artyści) istnieje sporo patologii i dobrze, że robimy jakiekolwiek ruchy, żeby ją oczyścić.
Rozwój streamingu i jego skutki
Tak, Spotify płaci więcej niż Youtube i są to w miarę uczciwe stawki. Tak, poszliśmy już tak daleko, że streamingu nic nie cofnie, więc musimy z nim żyć. Ale wciąż jest to sposób na powolne dobijanie branży muzycznej w obecnym kształcie. Stawki za streamowanie są wciąż skandalicznie niskie, ale 2017 pokazał inny problem. Nie jest tajemnicą, że coraz większe obszary naszego życia kontrolują algorytmy. Daleko nam do Skynetu, ale sztuczna inteligencja odpowiedzialna za polecanie kolejnych rzeczy do odsłuchania, czy obejrzenia (a tak działa zarówno YouTube, jak i np. Netflix) ma rzeczywisty wpływ na kształt ludzkiej rozrywki. Wiadomo, że znajdą się gagatki chętne do eksploatowania algorytmów i proszę – w lipcu serwis Vulture pokazał, ile muzyki na Spotify to “fake music” – dźwięki stworzone tylko po to, by zapychać playlisty. Na playlistach typu Deep Focus, czy Ambient Chill nieistniejący artyści nabili ponad 500 milionów (!) odsłuchów. Sporą część z tych “artystów” reprezentuje firma Epidemic Sound, która dzieli inwestorów ze… Spotify. Nie jest tajemnicą, że wielkie korporacje najchętniej zastąpiłyby wszystkich pracowników i pracowniczki AI, więc niespodzianki nie ma – muzykę też zrobią nam roboty, w końcu nie będzie trzeba płacić tym brudnym i problematycznym ludziom. Playlisty mają też inny, koszmarny wpływ na muzykę – artyści i artystki marzące o większej karierze muszą po prostu brać pod uwagę konkretne czynniki przy pisaniu utworów. Żeby trafić na playlisty trzeba odpowiednio brzmieć i skonstruować swój utwór, co grozi homogenizacją muzyki (co zresztą i tak się odbywa). Wzorem dla 2017 było “Despacito” i “Shape Of You” – utwory perfekcyjnie skrojone pod niecierpliwych streamowiczów, którzy muszą dostać hook w ciągu 15 sekund, bo inaczej zmienią piosenkę. Zabawne w ponury sposób jest to, że dyskusję o złych aspektach streamingu i potrzebie ucywilizowania całego systemu odbywamy regularnie od kilku lat. I poza tym, że odbywamy ją w coraz gorszych dla branży warunkach, brakuje radykalnych ruchów prowadzących do poprawy sytuacji.
Seksizm w branży klubowej
Niejeden techno książę przejechał się srogo w tym roku, kiedy chlapnął jakiś seksistowski szlam. Dyskusja o seksizmie w branży klubowej doprowadziła do pęknięcia na wielu scenach, oczywiście nie omijając również polskiej. Niektóre głosy w tych dyskusjach wręcz stawiały włosy na karku, co jest o tyle dziwne, że muzyka klubowa – w swoim pierwotnym założeniu – to egalitarne schronienie i bezpieczne miejsce dla każdego. Ale hej, brosów nie sieją, a produkują ich patriarchalne społeczeństwa, stąd wielu czujących moc samców mogło wyśmiewać ideę parytetu w lineupach, czy rzucać na lewo i prawo określenie “polowanie na czarownice”. Problem istnieje i deficyt producentek i DJ’ek wynika w dużej części z tego, że atmosfera w branży klubowej jest zmaskulinizowana i dość opresyjna. Więc zamiast pluć jadem, należy uderzyć się w piersi i zacząć tę sytuację zmieniać. Tutaj wysoka piątka dla ekip takich, jak Szum, Brutaż, festiwal Unsound, czy środowiska wokół klubu Szpitalna 1, które taneczne idee równości wcielają w życie.
Bańka EDM powoli pęka
Kiedy posłucha się muzyki w radiu puszczającym “hity z satelity” można zauważyć pewną zmianę – mniej odrażających dropów i przekompresowanych numerów. Z jednej strony słuchacze i słuchaczki powoli męczą się tą stylistyką, z drugiej – saturacja rynku robi swoje (ilość DJ’ów walczących o kariery, rosnąca ilość festiwali bijących się o publiczność, przyrost beatportowych labeli i firm-krzaków oferujących pomoc w promocji itd.). EDM rósł i rósł, do stopnia, w którym wszedł w orbitę zainteresowań funduszy inwestycyjnych, które śmiało podsypywały monetami ekscesy Steve’a Aokiego w Las Vegas, czy nawet organizowały swoje własne festiwale. I chyba najlepszym heraldem powolnego upadku EDM-u jest Fyre Festival, organizowany przez Ja Rule. Na wątpliwości związane z bezpieczeństwem barany z jego teamu odpowiadały: “let’s be fucking legends, bro”, nikt nie dostał pieniędzy, a na koniec przyszedł huragan i zamknął imprezę. Cała kultura EDM – z jej casualowym seksizmem, związkami z patologiczną i moralnie zbankrutowaną branżą finansową, bro-filozofią o głębokości filmów Fast & Furious, ofensywną muzyką – powoli zwija żagle. Nie zrozumcie mnie źle – to bynajmniej nie koniec, ale widoczne są już pierwsze objawy zmęczenia materiału. I czego, jak czego, ale uśmiechniętych mordeczek pompujących brosów brakować mi nie będzie.
Published December 22, 2017.