Rap Konfesyjny
Jest twarzą udomowionego rapu – razem z celebrycką żoną uśmiechają się z pierwszych rzędów meczów koszykówki i najróżniejszych gal, gdzie biali ludzie w stanowczo za drogich strojach poklepują się po plecach. I wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, że jego królewski styl życia znacząco wpłynął na jakość jego muzyki. “American Gangster” był całkiem porządnym albumem, ale trudno wybaczyć Jay’owi kiczowatość trzeciego “Blueprintu”, sztuczną bombastyczność “Magna Carta Holy Grail” czy chłodną kalkulację “Watch the Throne”. “Magna Carta Holy Grail” to szczególnie dobry przykład na artystyczny niedowład, na jaki cierpiał w ostatnich latach Hova. Na dobrą sprawę ofensywnie ostentacyjne nawijanie o bogactwie i kupowaniu sztuki współczesnej, pod bity kompletnie pozbawione charakteru było podsumowaniem miejsca, w jakim Hova-artysta znalazł się względem Cartera-celebryty czy Cartera-biznesmena. Nie mam oczekiwań, że rap będzie wyłącznie “czarnym CNN”, ale jednym tekstowa wata pasuje bardziej – patrz Migos, drugim mniej. Dodajmy szereg przeciętnych lub wręcz złych featuringów u innych artystów i mieliśmy pełen zestaw obaw, co do muzycznej przyszłości rapera. Jednak naturą muzyki jest nieprzewidywalność i Hova na “4:44” pokazuje, dlaczego nie warto nikogo skreślać po zniżce formy.
Pierwsza refleksja po “4:44” dotyczy jakości nagrań. Jest kiepska. Wokale brzmią jak nagrywane w różnych miejscach, na różnych mikrofonach, bez dbałości o perfekcję, pewnie z niedużą ilością powtórek. W innej sytuacji byłaby to spora wada albumu (przypomnijmy sobie, jak bardzo na złym miksie cierpią wydawnictwa Blu czy Chance the Rappera), ale tutaj, w połączeniu z surowymi bitami No I.D., wszystko złożyło się w spójną całość. Z głośników nie leje się bitowe bogactwo – za to kiedy słucham “4:44” myślę o Stones Throw i wszystkich dziwnych zabiegach, które w swoich podkładach stosowali Madlib czy J Dilla. Ostro pocięte sample, gwałtowne i zaskakujące przejścia, oszczędne aranżacje, w których każdy trzask sampla ma swoją specjalną misję – tego typu bity brzmią znajomo i naturalnie na undergroundowych albumach, zrywają czapkę u kogoś o takim statusie, jak Jay-Z. No I.D. w jednym z wywiadów naświetlił artystyczną dynamikę między nim a raperem, mówiąc o bardzo osobistym wymiarze krążka. “Na początku nie mieliśmy podejścia biznesowego, po prostu robiliśmy muzykę.” Organiczny proces powstawania albumu – wizyty No I.D. w domu rapera, długie rozmowy, playlisty pokazujące producentowi soundtrack do życia Hovy – pozwolił wykroić spójne, osobiste dzieło. Sample z “4:44”, czasem może zbyt oczywiste, to efekt unikalnej więzi, jaką No I.D. nawiązał z raperem i prawdziwe producenckie osiągnięcie – nie są tylko funkcjami składającymi się na skuteczną muzykę, ale dopowiadają i pogłębiają emocjonalnie historie. Krótki czas trwania płyty to wypełnienie zasady “all killer, no filler” – żaden utwór nie jest zbędny, żaden nie wypełnia miejsca bezsensownie, brakuje też radiowych singli, które na wielu rapowych albumach po prostu zaburzają rytm i flow całości. Nawet chwytliwe utwory w rodzaju “4:44” i “Family Feud”, przez surowe wokale tracą swój komercyjny potencjał. Odnoszę wrażenie, że “4:44” to pierwsza płyta Hovy od dawna, która wynika z autentycznej artystycznej potrzeby, nie kalkulacji i presji (patrzę na “Blueprint 3” i “Magna Carta Holy Grail”).
Tekstowo bywa fascynująco – sporo tematów z płyty to paliwo dla plotkarskich portali i mediów muzycznych liczących kliki. Wyoutowanie mamy jako lesbijki, szczere wyznania dotyczące zdrad, wieści o poronieniach Beyonce, strzały w stronę Kanyego. “4:44” bywa okrutnie prawdziwym albumem, osiągającym emocjonalną siłę, jakiej nie spodziewałbym się po Jay’u-Z. Oczywiście, Hova nie byłby sobą, gdyby trochę nie pomędrkował o biznesie, sugerując inwestowanie w nieruchomości i dzieła sztuki (nie zapominajmy o dziwacznych kwiatkach, jak np. stereotypowy tekst o Żydach w “The Story of O.J.”, czy sugerowanie Jimmy’emu Iovine by szanował Elohima…), ale tym razem wycieczki do świata 1% nie służą czczemu szpanerstwu. Żyjemy w świecie post-Kendrickowskim, więc nawet Hova nie może już udawać, że nie ma koloru skóry. Jay-Z, Beyonce, Common, John Legend, czy Kanye mogą mówić, co chcą – i nagrywać rasowo naładowane płyty do woli – ale już dawno należą do zupełnie innej, ponadrasowej kasty 1%, której nie dotyczą problemy zwykłych ludzi. “The Story of O.J.” to bardzo mocny utwór, który nawiązuje do tego zjawiska, chociaż raper nie widzi hipokryzji – przez wiele lat mógł mówić “I’m not black, I’m Jay-Z” i nawijać o kupowaniu Picassa. Hipokryzja czy nie – trzeba przyznać, że Hova używa swojego talentu do pisania kreatywnych i wciągających tekstów. “Caught Their Eyes” ciekawie rozlicza branżę muzyczną za jej rasizm i ekonomiczną nekrofilię. “Kill Jay Z” to m.in. gorzki rachunek wystawiony za współpracę Kanye’mu, któremu dostaje się za hipokryzję i egoizm. Teksty to jedno, ale równie ważne jest flow Jay’a. Raper często wychodzi z bitu, by powiedzieć, coś szczególnie ważnego, czy – jak w utworze tytułowym – zacząć emocjonalne wyznania. “4:44” nie brzmi jak płyta nagrana przez zblazowanego rapera-milionera (przez co już przechodziliśmy), a bardziej jak dojrzałe dzieło szczerego artysty, który nagrywa spontanicznie, kiedy coś przyjdzie mu do głowy. Płyta nie jest również zapchana gośćmi i nawet jeśli ktoś się na niej pojawia – jak np. Frank Ocean czy Beyonce – to w sposób, jaki zupełnie nie odwraca uwagi od głównej narracji. Surowość – zarówno wokalna, jak i produkcyjna, to ostatnie czego się spodziewałem po Jay’u – Z i trzeba przyznać, że to był czynnik, którego brakowało raperowi, żeby przejść na inny, bardziej dojrzały etap kariery.
Niespodzianką jest, że do “4:44” będę wracał tak często i że będzie to tak dobry album. Niestety jest jedna rzecz, która nie pozwala mi z czystym sumieniem sypać kwiatów Hovie pod nogi. Pan Carter to artysta starej daty, który mimo posiadania serwisu streamingowego wciąż potrzebuje bardziej tradycyjnej afirmacji. O ile mogę mu wybaczyć fakt, że dosłownie zawalił Tidala swoim contentem w okolicy premiery płyty (a do dzisiaj serwis mnie wręcz nęka przypomnieniami o klipach i innych atrakcjach związanych z artystą), o tyle akcja z platynową płytą to rzecz niesmaczna. “Magna Carta Holy Grail” była platynową płytą dzięki partnerstwu z Samsungiem – firma “wykupiła” płytę, by umieścić ją w ekskluzywnej apce. Podobna rzecz stała się przy “4:44” – dostawca usług telekomunikacyjnych Sprint w partnerstwie z Tidalem dał swoim użytkownikom i użytkowniczkom premierowy dostęp do albumu. Co oczywiście z automatu liczy się jako ilość streamów potrzebna do statusu platynowej płyty… Nie bójmy się tego nazwać oszustwem. Nie jestem pewien, czy Jay zebrałby takie ilości odsłuchów uczciwie, ale przecież nie musiał tego robić w ogóle – to świetna płyta, która podbiła serca fanów i zbiera pochwały od krytyków. A jednak, kierując się próżnością (którą, o ironio, tak bardzo wyrzucał Kanyemu) postanowił się “zabezpieczyć”. Rozumiem, że to dość odważny album, idący na przekór obecnym trendom, ale czy stawiając na takie zagrywki artysta pokazuje pewność i wiarę w materiał? Nie do końca. Pokazuje za to, że jest na tyle potężny, żeby przy pomocy biznesowych machlojek zagrać obok systemu. W kontekście burżujskiego rozpasania “Magna Carta…” układ z Samsungiem wzbudzał wzruszenie ramionami, w kontekście osobistego, dojrzałego krążka, jakim jest “4:44”, ramiona opadają, a niesmak zostaje.
Pomijając niezbyt platynową platynę, “4:44” to jeden z najlepszych albumów Jay’a-Z w jego przepastnej dyskografii. No I.D. należą się specjalne gratulacje za uchwycenie wszelkich osobistych niuansów, które mogły wzbogacić album muzycznie i stworzenie spójnych, kapitalnych bitów. Hovie za to, że wreszcie pokazał się jako człowiek, nie celebrycki krezus, który swoją muzykę traktuje jako pas transmisyjny do wcierania ludziom w gęby własnego sukcesu. Nie wiem, jak na ten krążek zareaguje młodsza publika, słusznie hołubiąca np. Migosów, ale miłośnicy “Blueprint”, czy “Reasonable Doubt” mogą śmiało krzyknąć: “Hova’s back, baby!”
Published July 25, 2017.